Kobieta mówiąca po angielsku z amerykańskim akcentem przyjęła od nas zamówienie na wegańską kawę. W wyblakłych koszulkach i wytartych spodniach siedzieliśmy zachwyceni, rozglądając się po lokalu. Stylowe drewniane szyldy z kolorowymi napisami, prawdziwy chleb w ekologicznych opakowaniach, organiczna pizza. Po niemal trzech miesiącach podróży po Ameryce Południowej hipster wychodził z nas uszami, tak jak koty wyłażą na słońce po mroźnej nocy. Ojca oszukasz, szefa oszukasz, ale samego siebie nie. Tęskniliśmy za wszelkimi objawami naszego wcześniejszego życia. Byliśmy więc wniebowzięci, gdy na rynku w boliwijskim mieście Copacabana (nie mylić ze słynną plażą w Brazylii) odkryliśmy kawiarnię prowadzoną przez parę Amerykanów. Ale nie wszystko, na szczęście, było takie amerykańskie. Przez okno widzieliśmy coraz dłuższy sznur przystrojonych samochodów. Gdy zapytaliśmy właścicielkę, podającą nam kawę, czy dzisiaj też będą święcić, uśmiech od razu zniknął z jej twarzy. „Like always”. Ewidentnie byliśmy tym faktem dużo bardziej podekscytowani od niej.
Copacabana to miasto nad jeziorem Titicaca, które było naszym ostatnim przystankiem w Boliwii przed wyjazdem do Peru. Są dwie teorie dotyczące nazwy. Według jednej pochodzi ona od słów „kota kahuana”, co w języku Ajmarów oznacza widok na jezioro. Według innej „kotakawana” to w miejscowej mitologii bogini płodności. Turystów miasto przyciąga jeziorem, bliskością Isla del Sol (gdzie według innego mitu narodziło się słońce) i dobrą smażoną rybą. Ale miasto przyciąga do siebie również rzesze Boliwijczyków. Tradycją jest, żeby nowy samochód poświęcić. Ale najlepiej jest to zrobić przed Bazyliką Matki Bożej z Copacabana. Ten XVI-wieczny kościół, tak jak każda inna chrześcijańska świątynia w Boliwii, powstał w miejscu kultu poprzednich wierzeń z czasów sprzed hiszpańskiej kolonizacji. Takie miejsca nazywa się huaca (wak’a). W samej bazylice znajduje się figura Matki Bożej z Copacabany – patronki Boliwii.
Kierowcy z Boliwii i Peru zjeżdżają tabunami na Plac 2-go Lutego przed kościołem. My trafiliśmy do Copacabany w weekend, przez co samochodów było naprawdę sporo. Święcenia odbywają się jednak w każdy dzień tygodnia. Taksówkarze, kierowcy małych ciężarówek i busików, ale także zwykli posiadacze czterech kółek, tworzą kolejkę aut na ulicach okalających plac. Wszystkie wypucowane lśnią nowością. Samochody przystrajane są kwiatami, wstążkami i kolorowymi kapelusikami. Często przed samochodem stawia się mini ołtarzyk złożony z plastikowego domu, łodzi albo plastikowych pieniędzy. To wiążę się z innymi wierzeniami – to co dzisiaj poświęcone spełni się za rok. A skoro płaci się około 30 dolarów za poświęcenie auta, to czemu by nie upiec dwóch pieczeni na jednym ruszcie. W końcu ze świątyni wychodzi ksiądz i wody nie oszczędza. Do wiadra ze święconą wodą co chwila wkłada kropidło, zakończone kolorowym kwiatem i soczyście chlapie każdy kolejny samochód. Maskę i to co pod nią, siedzenia, zderzaki i koła. Kierowców i współpasażerów. W ślad za duchownym podążają fotografowie. Każdy z nich zaopatrzony w małą drukarkę do zdjęć w torbie na ramieniu. Zaraz po święceniu odpalane są petardy, sypie się płatki kwiatów, a właściciele aut polewają koła piwem lub szampanem. Coś dla Pachamamy – Matki Ziemi.
Po wszystkim zaczyna grać orkiestra, w ruch idą flaszki. Część kierowców odjeżdża, a część zostaje świętować. Podbiega do mnie jedna z kobiet i porywa do tańca. Po dwóch tygodniach pobytu w Boliwii widzimy w końcu inną twarz jej mieszkańców. Do tej pory czuliśmy tylko groźne spojrzenia tradycyjnie ubranych Boliwijek i obojętność Boliwijczyków. Za próbę zrobienia zdjęcia ubranym kolorowo kobietom albo dostawało się bury, albo trzeba było zapłacić. Tymczasem tu, w Copacabana, nikt nie miał nic przeciwko fotografowaniu, a na sam koniec najchętniej wciągnęliby nas do zabawy. Jak widać Boliwia ma wiele twarzy.
M.K.
Brak komentarzy